29.10.20

Wszystkie odcienie jesieni i szelest liści pod butami

Pierwotnie tytuł tego posta miał brzmieć "50 odcieni jesieni". Od razu można się zorientować, że oglądałam ostatnio "50 twarzy Greya". Zrobiłam drugie podejście do tego filmu i nadal uważam, że jest słaby. Chociaż główna bohaterka mniej mnie wkurza niż Laura z "365 dni".

Ale przecież nie o tym dzisiaj, a o pięknej jesieni. Tak, jak uwielbiam wiosnę za budzącą się do życia przyrodę, soczystą zieleń, kolorowe kwiaty, żółte pola rzepaku, kwitnące na biało mirabelki i wiśnie, tak samo uwielbiam jesień za zmieniające się kolory drzew, mgły o poranku, szeleszczące liście pod butami, cięższe wilgotne powietrze.


Podobnie jak wiosną, tak i jesienią pogoda bywa kapryśna. Jako typowa jesieniara czekałam na piękną, złota polską jesień, ale niestety przez prawie dwa tygodnie lało non stop. Deszcze nie przeszkadzają mi jakoś szczególnie, ale weekendy zamiast  w domu miałam spędzać na wyjazdach. Trochę nie wyszło. Dlatego, gdy tylko nie padało wykorzystywałam te chwile na spacery.

Dla mnie jesień najpiękniejsza jest w drugiej połowie października. Większości drzew wtedy ma żółte lub czerwone liście, a te które już spadły pokrywają trawniki i drogi grubym dywanem.  Październik jest jednym z najbardziej kolorowych miesięcy w roku, i dlatego nie rozumiem osób, które twierdzą, że jesień jest szara i bura.

Kilka dni temu wybrałam się na wycieczkę w okolice Szydłowca. Wiele razy przejeżdżałam tędy jadąc do Kielc i za każdym razem powtarzałam sobie, że muszę odwiedzić Pałac Odrowążów w Chlewiskach. 


 
Historia tego miejsca sięga XV wieku, wtedy był tutaj zamek, a dopiero w XVII wieku przebudowano go na pałac. Posiadłość znajduje się na niewielkim zniesieniu. Niestety mogliśmy tylko zwiedzić park przypałacowy, gdyż we wnętrzach pałacu obecnie znajduje się hotel i spa. Wizyta w samym parku wystarczyła by się zachwycić tym miejscem. Terem wokół pałacu jest ogromny i bardzo zadbany (ok. 10 hektarów).  Na szczęście jeszcze nie wzięli się za grabienie liści ;)
Posiadłość w Chlewiskach należy do jednej z najstarszych rezydencji ziemiańskich na terenie Polski.




Na terenie posiadłości znajduje się wspomniany już Pałac Odrowążów, XIX- wieczna stajnia oraz wybudowana w XVII wieku przypałacowa wieżyczka, która niestety była akurat zamknięta. Za to można było wejść na basztę, z której rozpościera się widok na malowniczą panoramę parku. W okół Pałacu znajduje się kilka wejść z podziemnymi korytarzami. Trzy z czterech piwnic zostały zaadaptowane i można je zwiedzać. 

W parku znajduje się również Ogród Medytacji z miejscami mocy. Wg informacji znalezionych na stronie internetowej hotelu: "Posiadłość w Chlewiskach to silne miejsce mocy o potwierdzonym oddziaływaniu energetycznym do 30.000 jednostek w skali Bovisa, dzięki czemu zyskała miano Polskiego Centrum Biowitalności."



Urozmaicona szata roślinna parku wraz z okazałymi pomnikami przyrody czynią to miejsce jednym z najcenniejszych na Mazowszu. Rośnie tu ponad 100 gatunków drzew, z czego 21 to pomniki przyrody. Wstęp do parku jest płatny, 15 zł za osobę.

 Ciesze się, że odkryłam kolejne piękne miejsce na mapie Polski. I, że odwiedziłam je akurat jesienią, gdy prawdopodobnie wygląda najpiękniej. A przepiekne widoki zrekompensowały mi brak słońca.

Widząc te wszystkie kolory nie można powiedzieć, że jesień jest szaro-bura ;)

 

Czy są tu jakieś jesieniary?


25.10.20

Maska do włosów Bear Fruits + grejpfrutowy czepek

Patrząc na ilość zużywanych kosmetyków do pielęgnacji włosów mogę nazwać siebie włosomaniaczką. Kiedyś, wystarczał mi tylko szampon, teraz, półka ugina się od ilości szamponów, odżywek i masek.  I dlatego jako włosowa maniaczka nie mogłam przejść obojętnie obok szafy z maseczkami Bear Fruits z zabawnymi czepkami. Przed ich przetestowaniem powstrzymywała mnie jedynie mocno wygórowana cena-  30 zł.
W tej chwili można je dostać za niecałe 13 zł w Rossmannie. Bardziej od kosmetyku kusił mnie sam czepek dołączony do maski. Na zdjęciach, które widziałam w sieci prezentowały się bardzo dobrze i wyglądały na trwałe. Największa popularnością cieszy się czepek z głową flaminga, a inne propozycje to ananas, kokos, grejpfrut, awokado i truskawka. Każda z masek posiada inne właściwości.

Zastanawiałam się miedzy trzema wariantami: awokado, kokos i grejpfrut. Czepki te nie mają żadnych wystających części, przez co wydają się najbardziej praktyczne i łatwe w przechowywaniu (oczywiście są wielokrotnego użytku, a nawet można je prać w pralce). Stwierdziłam, ze z grejpfrutem na głowie będzie mi do twarzy ;)


Tak, jak już wspomniałam w jednym opakowaniu znajduje się kosmetyk, czyli 20 ml maski do włosów i czepek wielokrotnego użytku. Produktu akurat starczyło na moje półdługie włosy. Maska rozczarowała mnie trochę zapachem, bo pachniała jak cytrusowa chemia gospodarcza ;) na szczęście po spłukaniu zapach, który pozostał na włosach  był dużo przyjemniejszy. Włosy po zastosowaniu tej maski łatwiej się rozczesywały, był dobrze dociążone, ale nie obciążone i miękkie w dotyku. 
Natomiast czepek, to mój osobisty hit. Nie dość, że jest piękny to bardzo praktyczny i dobrze wykonany. Do tej pory używałam zwykłych foliowych czepków, które słabo trzymały włosy, czasem spadały mi z głowy. Ten ma grubą gumkę, dzięki której czepek dobrze trzyma się na głowie. Tworzywo z którego jest wykonany wydaje się wytrzymałe. 


Warto stosować czepek na włosy, na które wcześniej nałożyłyśmy maskę lub odżywkę ponieważ przyspiesza i wzmacnia działanie kosmetyków, w ten sposób dostarczmy włosom maksymalną dawkę składników aktywnych. 



15.10.20

Bielenda| Eco Nature| Kostka peelingująca


Robiąc zamówienie z produktami z nowej serii Bielenda pierwszą rzeczą która trafiła do wirtualnego koszyka była kostka peelingująca. Czegoś takiego nigdy wcześniej nie miałam i nigdy wcześniej podobny produkt nie rzucił mi się w oczy.  

Kostka peelingująca dostępna jest w dwóch wariantach: oczyszczająco- odżywcza wanilia + olejek kokosowy + kwiat pomarańczy oraz oczyszczającą- nawilżająca śliwka + jaśmin + mango.  Zdecydowałam się na wersję nawilżającą.

Bielenda, Eco Nature, Kostka peelingująca, oczyszczająco - nawilżająca `Śliwka + jaśmin + mango`
cena: ok. 11 zł/ 80 g

Największą zaletą kostki jest jej naturalny skład. Zawiera bowiem 90% składników pochodzenia naturalnego. Zadbano również o ekologiczne opakowanie, czyli papierowy kartonik i zero plastiku. 

SKŁAD:
Sodium Cocoyl Isethionate*, Sodium Coco-Sulfate*, Hordeum Vulgare Powder**, Aqua*, Cetearyl Alcohol*, Cocamidopropyl Betaine*, Glycerin*, Butyrospermum Parkii Butter*, Parfum, Prunus Armeniaca Seed Powder*, Mangifera Indica Fruit Extract*, Prunus Domestica Seed Oil*, Jasminum Offcinale Flower Extract*, Rosa Centifolia Flower Extract*, Bellis Perennis Flower Extract*, Xanthan Gum***, Lactic Acid***, Sodium Benzoate***, Potassium Sorbate***, CI 15985***
*     składnik pochodzenia naturalnego
**   składnik z układ organicznych
*** składnik zapewniający trwałość kosmetyku i komfort aplikacji

Po wyjęciu z opakowania od razu moją uwagę skupiłam na zapachu. Jest mocno wyczuwalny, a przy tym delikatny owocowo kwiatowy i utrzymuje się na skórze. Poza tym produkt wygląda po prostu jak kostka mydła z zatopionymi drobinkami.
Zżerała mnie ciekawość bardzo szybko wypróbowałam kosmetyk pod prysznicem, byłam też ciekawa czy będzie się dobrze pienić. I tak piany jest dużo :) lubię to! Moja radość jednak nie trwała zbyt długo.
Ała, to boli!!! Niestety, drobinki znajdujące się w kostce okazały się mega ostre. Do tego stopnia, że podrapałam sobie skórę i pojawiły się czerwone ślady. Wyglądało to tak, jakbym szczotką drucianą potraktowała skórę. Oczywiście próbowałam mniej dociskać, ale nie było wcale lepiej.
Za to Mój Mąż jest zachwycony tym peelingiem i on czuje tylko delikatne drapanie :)
Lubie kosmetyki mocno peelingujące do ciała, stosowalnym przeróżne produkty, ale żaden nie był tak ostry.
Szkoda, bo kostka fajnie też nawilża skórę. Przy myciu samą pianą widać również, że skóra jest też odżywiona i miła w dotyku.
Ostatecznie, ten kosmetyk zużyje Mąż, albo ja do stóp. Bo jako pumeks spisuje się świetnie ;)


Testowałyście kiedyś podobne kostki peelingujące?


8.10.20

Ziaja| Baltic Home SPA Fit| Żel 3 w 1

Nie jestem kosmetyczną minimalistka, co widać w każdym podsumowaniu miesiąca, w którym pokazuje zakupy produktów pielęgnacyjnych. Jednak są takie chwile, jak wszelkiego rodzaju wyjazdy kilku i kilkunastu dniowe, kiedy przeraża mnie ilość kosmetyków jakie muszę zabrać ja i mój Mąż. Łazienki w pensjonatach i hotelach są często mikroskopijne, nie ma czasem gdzie ręcznika odwiesić, a co dopiero poustawiać wszystkie kosmetyki potrzebne do codziennej pielęgnacji. Dlatego w tym roku ucieszyłam się, gdy zobaczyłam nowość marki Ziaja, żel 3 w 1 serii Baltic Spa. 

Ja wiem, że wiele osób uważa kosmetyki Ziaja za najgorsze zło i że częściej szkodzą niż pomagają, ale ja lubię od czasu do czasu przetestować coś z tej firmy. Nie mogę powiedzieć, że trafiam tylko na buble. Są kosmetyki, z których jestem bardzo zadowolona i do których chętnie wracałam. I pewnie wrócę do bohatera tego postu, czyli żelu 3w1.

Ziaja, Baltic Home SPA Fit, Żel 3 w 1 do mycia twarzy, ciała, włosów `Mango`
cena: ok. 12 zł / 500 ml

SKŁAD:
Aqua (Water), Sodium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Glycerin,
Decyl Glucoside, Hydrolyzed glycosaminoglycans, Caffeine, Methylsilanol Mannuronate, Propylene Glycol, Ficus carica (Fig) fruit extract, Shorea Stenoptera Seed Butter, Laureth-2, Sodium Chloride, PEG-7 Glyceryl Cocoate, Inulin, Sodium Benzoate, Parfum (Fragrance), Hexyl Cinnamal, Linalool, Limonene, Citronellol, Citric Acid, CI 47005 (D&C Yellow No. 10), CI 16035 (FD&C Red No 40)

Od razu spodobało mi się minimalistyczne opakowanie i szata graficzna kosmetyku, na plus oczywiście pompka mega ułatwiająca aplikacje i dozowanie kosmetyku.
Zapach tego produktu jest  lekko słodki, owocowy i pozostaje na skórze przez kilka godzin, a na włosach znacznie dłużej. Jest on także na tyle uniwersalny, że spodoba się on zarówno kobietom, jak i mężczyznom. 


Wypróbowałam ten żel we wszystkich trzech wariantach. Świetnie sprawdził się  jako kosmetyk do mycia ciała. Dobrze się pienił, miałam wrażenie, że skóra jest delikatnie nawilżona i pięknie pachniała. Po prostu robił to czego każdy oczekuje od żelu pod prysznic. 
Dosyć sceptycznie podchodziłam do tego żelu w roli szamponu. Całkiem niepotrzebnie, bo nawet pojawiło się WOW. Oczywiście żel świetnie oczyszczał włosy ze wszelkiego rodzaju zanieczyszczeń. A po wysuszeni włosy były puszyste, sypkie i uniesione u nasady, co spodobało mi się najbardziej. Poza tym, włosy wolniej się przetłuszczały. Dla mnie super.
Nie tak super było w przypadku używania żelu Ziaja do mycia twarzy. Ogólnie zawsze w trakcie wyjazdów mam problemy z cerą, wpływa na to zapewne zmiana wody. Tak też było tym razem. Miałam problem ze strasznie przesuszoną skórą twarzy. Żel zawiera zbyt mocne substancje myjące. Odstawiłam go po 3 dniach i kupiłam inny kosmetyk do mycia twarzy.

Podsumowując: Żel Ziaja 3w1 super sprawdził się u mnie i Męża podczas wakacyjnego wyjazdu. Pojawiło się tylko jedno "ale"  mnie do mycia twarzy potrzebny jest delikatniejszych kosmetyków, Mąż natomiast nie narzekał i był w 100% zadowolony z tego kosmetyku. Poza tym, zamiast zabrać sześć butelek z kosmetykami wzięliśmy jedną butelkę żelu Ziaja na wyjazd (plus dokupiłam później żel do mycia twarzy).
Jeżeli w przyszłym roku będziemy, gdzieś jechać ten kosmetyk jedzie z nami!


Co sądzicie o kosmetykach Ziaja?


4.10.20

Zakopane - fotorelacja z wyjazdu

O tym, że pojedziemy tym roku w góry, wiedzieliśmy od chwili ogłoszenia kwarantanny i pandemii. Wiadomo było, że zagraniczne wyjazdy będą utrudnione. Początkowo mieliśmy jechać w Bieszczady, ale znajomi zaproponowali nam wspólny wyjazd do Zakopanego.

Zwykle jadąc na urlop mam skrupulatnie zaplanowany każdy dzień wyjazdu, tym razem było inaczej. Dużo w planach mieszała pogoda. Prognozy zapowiadały 7 dni deszczu z temperaturą około 10-15 stopni. Na szczęście nie sprawdziły się, a pogoda była w kratkę, było słonce, upał i deszcz. Dobrze, że śnieg nie spadł :)
Chodzenie po górach nigdy nie sprawiało mi większych trudności, w końcu weszłam już na Giewont, Kasprowy Wierch, Śnieżkę, Tarnicę, Skrzyczne, Klimczoka, Trzy Korony. Jednak w tym roku góry mnie pokonały. Byłam w złej formie, szybko się męczyłam i miałam problemy z oddychaniem. Zdobywanie kolejnych szczytów szybko odpuściłam i postawiłam na relaks i mniej wymagające trasy. Zawsze mówiłam, że jestem zmęczona po każdym wyjeździe w góry, ale szczęśliwa. Bolało, ale szłam dalej. W tym roku dotarło do mnie, że tak nie musi być. Nie muszę zdobywać kolejnych szczytów i umierać później z bólu. Chyba wreszcie nauczyłam się odpuszczać.
Rusinowa Polana

Dzień 1
Korzystając z pięknej pogody, zaraz po przyjeździe wybraliśmy się na Rusinową Polanę. Miejsce piękne i niewymagające super kondycji.  Dla tych, którzy lubią się wspinać, z Rusionwej Polany mogą wejść na Gęsia Szyję. Tak zrobił mój Mąż, a ja w tym czasie leżałam na trawie i podziwiałam przepiękne widoki. Poza tym zawsze po przyjeździe w góry pierwszego dnia boli mnie głowa. Także postawiłam na aklimatyzację.
Droga na Rusionową Polanę

Dzień 2
W planach mieliśmy wejście z Polany Chochołowskiej na Grzesia, a jeśli siły pozwolą dalej na Rakoń i Wołowiec. Żeby zaoszczędzić czas, postanowiliśmy wypożyczyć rowery i przejechać na nich przez Dolinę Chochołowską. Jadąc ze znajomymi i Mężem miałam wrażenie, że biorę udział w wyścigu Tour de Pologne. Po dojechaniu na polanę mięśnie nóg, aż mnie paliły z bólu. Tytani weszli na Grzesia, Rakoń i Wołowiec, a ja zostałam w schronisku, zjadłam pyszną szarlotkę i w swoim tempie wyruszyłam szlakiem w stronę Trzydniowiańskiego Wierchu, na który nie weszłam, bo bolały mnie nogi i trochę bałam się iść sama, bo to mało uczęszczany szlak. Ale widoki były piękne.
Dolina Chochołowska

Szlak na Trzydniowiański Wierch


Dzień 3
Tego dnia pogoda zepsuła się, w nocy padało, a w dzień niebo zasłoniły gęste chmury. Mimo niesprzyjającej aury wybraliśmy się na Sarnią Skałę szlakiem przez Dolinę Białego, a powrót przez Dolinę Strążyską. Na szczęście tym razem bez przygód. Mgła gęsta jak mleko zakryła wierzchołki gór, w tym także Giewont, który podobno ładnie widać z Sarniej Skały.


Dzień 4
Pogoda poprawiła się i dlatego wybraliśmy się na Hale Gąsienicowa. Na odwiedzeniu tego miejsca zależało mi najbardziej. Widziałam wiele pięknych zdjęć zrobionych właśnie na Hali. Nie była to łatwa droga dla mnie, w którymś momencie na szlaku podeszła do mnie starsza pani i spytała, czy dobrze się czuję. Zastanawiam się, czy aż tak bardzo było widać moje zmęczenie i problemy z oddychaniem. Powietrze było wilgotne i ciężkie. Ale udało mi się wejść! Tylko znów gęste mgły mocno ograniczyły widoczność. Z Hali Gąsienicowej poszliśmy na Czarny staw Gąsienicowy. Co za widok! Żal było wracać, ale pogoda zaczęła się zmieniać i zaczął padać deszcz.
Hala Gąsienicowa

Czarny Staw Gąsienicowy


Dzień 5
Tego dnia znów się rozdzieliliśmy. Ja ten dzień spędziłam na Gubałówce i polanie Szymoszkowej, kupując pamiątki dla siebie i bliskich, a reszta ekipy zdobywała Świnicę. Nawet gdybym była w lepszej formie nikt by mnie nie namówił na taką trasę. Szlak ten rozpisany był na chyba 9 godzin, oni pokonali go w 7. Trasę z drugiego dnia również pokonali w krótszym czasie. Tytani!
Spacerując po Zakopanem, doszłam do wniosku, że od mojej ostatniej wizyty 5 lat temu miasto bardzo zbrzydło. Z każdej strony atakowały mnie reklamy hoteli, usług, różnego rodzaju produktów, ogromne bilbordy, transparenty. A drogi wjazdowe do Zakopanego to koszmar, można dostać oczopląsu od ilości reklam.

Widok na Giewont z Polany Szymoszkowej

Dzień 6
Przedostatniego dnia znów trafiła nam się super pogoda. Tym razem miało być bardzo lajtowo, wreszcie Mąż poczuł ból w nogach. Dlatego zdecydowaliśmy się na spacer Doliną Kościeliska. Na ten sam pomysł wpadli chyba wszyscy turyści przebywający tego dnia w Zakopanem. Szliśmy w tłumie przez kilka chwil i odbiliśmy na szlak prowadzący na Przysłop Miętusi. Zostawiliśmy za sobą rzekę ludzi. A na tym szlaku było zaskakująco mało ludzi.


Czy żałuje, że nie udało mi się wejść tam, gdzie planowałam? Nie.
Najważniejsze, że wróciłam wypoczęta i zrelaksowana.

Jedyne, nad czym ubolewam, to pogoda, przez którą nie mogłam w pełni cieszyć się pięknymi widokami. Mimo to, cieszę się, że mogłam wrócić w Tatry i odkryć wiele pięknych miejsc. Polska jest piękna :D


Ciekawa jestem, gdzie Wy spędziłyście urlop w tym roku, i czy w ogóle udało się Wam gdzieś wyjechać.
Czekam na Wasze komentarze :)


2.10.20

Podsumowanie września|początek jesieni| nowości Bielenda| niestety koronawirus

Witajcie w październiku :) Koto się cieszy z nadejścia jesieni? Ja na pewno tak, nawet nie przeszkadza mi to to, że od prawie tygodnia codziennie leje. Na szczęście weekend szykuje się ciepły i słoneczny, może nawet uda się pojechać na grzyby. Mam jeszcze zaplanowany na ten miesiąc jeden wyjazd do Nieborowa i Arkadii, gdzie będę podziwiać polską złotą jesień w najpiękniejszym wydaniu.

Jednak dzisiaj nie o październiku mam pisać, a o wrześniu. Ostatnio narzekałam chyba na nudę, prawda. Dla odmiany we wrześniu bardzo dużo dzieło zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. W pracy nowe wyzwania, projekty, szkolenia. Jakoś pozytywnie mnie to nakręciło i znów praca zaczęła sprawiać mi przyjemność. Długi urlop dobrze mi zrobił, zregenerowałam siły. 
Jednak tak dobrze nie było na początku miesiąca, kiedy dowiedziałam się, że moja Mama ma koronawirusa. Właściwie to wiedziałam, że prędzej czy później dopadnie to kogoś z moich bliskich lub mnie. Na szczęście moja mama przeszła chorobę łagodnie, miała jeden objaw: straciła węch i smak. Kilka dni wcześniej miała lekko podwyższoną temperaturę, która utrzymywała się tylko przez kilka godzin. W telewizji trąbią na lewo i prawo, że robią mnóstwo testów, a mojej mamie jakoś niechętnie chcieli go zrobić bo trzeba mieć cztery objawy, żeby lekarz skierował na test, a ona miała jeden. Chociaż miałam kontakt z Mamą kilka dni przed wykonaniem testu nie zostałam skierowana na kwarantannę, mój brat który z nią mieszka nie miał w ogóle robionego testu, jedynie najbliżsi współpracownicy musieli poddać się 10 dniowej kwarantannie. Najdziwniejsze jest to, że moja Mama nie miała już więcej robionego testu, który potwierdziłby wyzdrowienie. Po dwóch tygodniach, gdy wrócił jej smak i węch, została uznana za ozdrowieńca i mogła wrócić do normalnego trybu życia. Ponieważ niezbyt mile jest widziana teraz w pracy, dostała jeszcze dwa tygodnie zwolnienia.
Jeśli o mnie chodzi bałam się, że będąc u Mamy mogłam się zarazić, albo to może ja "sprzedałam" jej koronę. Miałam wyrzuty sumienia. Moja mama bardzo bała się zakażenia koronawirusem, unikała skupisk ludzi, ze strachu nie pojechała na wakacje, a ja niezbyt przestrzegałam reżimu sanitarnego,  byłam na Mazurach, gdzie miałam styczność z olbrzymią liczbą osób, byłam na weselu, spotykałam się ze znajomymi. Jeżeli, któraś z nas miałaby chorować, stawiałabym na siebie. Dlatego wykonałam test na przeciwciała, wynik wyszedł ujemny. Kamień z serca mi spadł. Nie da się ustalić, gdzie Mama mogła złapać koronawirusa.  Na szczęście nie miała problemów z oddychaniem, nie musiała leżeć w szpitalu i to jest najważniejsze. Te dwa tygodnie był mega stresujące. Mam nadzieję, że ten jeden przypadek koronawirusa w rodzinie będzie jedynym. 

Zmieniając temat na bardziej przyjemny, miałam opublikować post z fotorelacją z Zakopanego. Tekst już mam, zdjęcia wybrane, także w niedziele lub poniedziałek pewnie pojawi się na blogu. 
Przy okazji chciałam Wam polecić posty, które są już na blogu, a w których to opisuję ciekawe miejsca do odwiedzenia w Polsce. Jeżeli będzie ładna pogoda warto z niej skorzystać i zachwycić się jesienią:)

Na koniec oczywiście nowości kosmetyczne, które upolowałam we wrześniu. Na początek coś zupełnie nowego z Bielendy Seria kosmetyków Eco Nature to pielęgnacja, która swoją skuteczność czerpie z niepodważalnej mocy tkwiącej w dobroczynnych składnikach roślinnych. Kosmetyki te są naturalne i wegańskie, dostępne są dwie linie produktów, przeznaczone dla cery mieszanej i tłustej oraz dla cery suchej i odwodnionej. Gdy tylko dowiedziałam się o tych kosmetykach od razu złożyłam zamówienie na kilka najciekawszych kosmetyków: płyn micelarny, nawilżające mleczko do ciała, peelingujące mydło, dwie maseczki. Z chęcią jeszcze wypróbuję serum serum detoksykująco-matujące oraz żel do mycia twarzy nawilżająco-kojący.


Następne nowości to: krem do rąk Hebe w formie pianki, krem do stóp regenerujący jałowcowy  Babuszki Agafi oraz dobrze mi znany Magic Retouch nie w formie sprayu, a precyzyjnego aplikatora, dzięki, któremu podobno ma być łatwiej zakryć siwe włosy. 


Ciekawa jestem jak Wam minął wrzesień.

Pozdrawiam Was cieplutko i życzę wspaniałego nowego miesiąca :*