25.4.21

Miya Cosmetics| myPUREexpress maseczki do twarzy

Miya Cosmetics| myPUREexpress maseczki do twarzy

 


Długo zbierałam się do napisania postu o Eksperesowych maseczkach Miya. Tak samo długo zastanawiałam się nad ich zakupem. Ogólnie bardzo zależało mi na przetestowaniu kosmetyków marki Miya, wybór padł na te maski, które dodatkowo udało mi się upolować w niskich cenach w Hebe.

Od razu po zakupie chciałam je wypróbować na skórze i sprawdzić, czy faktycznie kosmetyki tej marki są takie WOW. Te maski w zaledwie kilka minut (wersja różowa w 5 minut, a wersja zielona w 3 minuty) mają dać super efekty na skórze. Czy tak było? O tym za chwilę, najpierw kilka informacji.

Maseczki znajdują się plastikowych solidnych słoiczkach o pojemności 50 ml. Maseczki Mają kremową konsystencję i łatwo rozprowadzają się na skórze (do tego typu produktów u mnie najlepiej sprawdza się pędzelek). Oba kosmetyki mają fajne naturalne składy, bez silikonów, parafiny, PEG-ów, olejów mineralnych, parabenów. Są przeznaczone Dla wszystkich typów skóry, także wrażliwej i trądzikowej. Nie był testowany na zwierzętach.
Maseczka oczyszczająca z kwasem azelainowym i glicyną, czyli wersja różowa zawiera w swoim składzie m.in. glinkę białą i różowa, a maseczka wygładzająca z aktywnym węglem kokosowym, czyli wersja zielona zawiera białą glinkę. I jak na maseczki z glinkami przystało, zawsze mam problem z ich zmyciem. Zawsze sobie powtarzam "Nigdy więcej glinek", a i tak finalnie na jakąś się skuszę.

Jakoś od początku nie wierzyłam w to, że po zaledwie 3 czy 5 minutach na swojej skórze po zastosowaniu tych masek zobaczę jakieś efekty. I faktycznie tak było. Moja skóra wyglądała tak samo przed i po aplikacji. Spróbowałam jeszcze raz i znowu nic. Kolejny raz trzymałam zarówno jedną, jak i drugą maseczkę na twarzy przez ponad 10 minut i wreszcie coś się zadziało. Lepsza w działaniu okazała się wersja zielona z węglem kokosowym. Skóra rzeczywiście stała się gładsza, jaśniejsza, niedoskonałości mniej widoczne i szybciej się goiły. Jednak przy stosowaniu jej dwa razy w tygodniu zauważyłam, że moja skóra potrzebuje mega dawki nawilżenia, bo maska podobnie jak inne węglowe przesusza ją.
Zupełnie inaczej było w przypadku maski w wersji różowej. Nawet po 10 minutach nie widziałam żadnych efektów ani pozytywnych, ani negatywnych. Spróbowałam jeszcze trzymać ją przez 15 minut na twarzy i też nic. Aż w końcu się poddałam i więcej podejść nie robiłam. Pierwszy raz mam coś takiego mi się przytrafiło, żeby kosmetyk w żadne sposób na oddziaływał na skórę. Chociaż dobrze, że nie zaszkodził.

Podsumowując: w moim odczuciu ekspresowe maski firmy Miya wypadły słabo, a spodziewałam się hitów. Wersja różowa okazał się totalnym bublem, natomiast wersja zielona przeciętna. 


Znacie kosmetyki marki Miya?



15.4.21

Pierwsze wrażenie| Balsam do demakijażu| Fluff

Pierwsze wrażenie| Balsam do demakijażu| Fluff

 


Najczęściej kupuje kosmetyki na zapas i zawsze mija trochę czasu, zanim użyje ich pierwszy raz. Inaczej było w przypadku Balsamu do demakijażu marki Fluff. Kupiłam i od razu tego samego dnia zaczęłam go testować. Teraz dzielę się z Wami moim pierwszym wrażeniami.
Chociaż marka Fluff gości na drogeryjnych półkach od ponad roku, ja dopiero teraz wreszcie zdecydowałam się coś od nich wypróbować. Najbardziej kusił mnie właśnie wspomniany balsam do demakijażu. Ten kosmetyk mnie intrygował, używałam bowiem przeróżnych płynów do zmycia makijażu, czy żeli lub olejków, ale balsam? Czekałam również na ciekawą promocję, bo regularna cena była dla mnie zbyt wysoka (ok.25 zł), a teraz w Rossmanie można go kupić niecałe 17 zł.


Fluff, Superfood, Make Up Removing Melting Balm (Balsam do demakijażu) wersja maliny z migdałami

Skład: Cocos Nucifera Oil, Theobroma Cacao Seed Butter, Shorea Robusta Seed Butter, Butyrospermum Parkii Butter, Sodium Cocoyl Isethionate, Cetyl Alcohol, Tocopheryl Acetate, Parfum, CI 45100


Opakowanie to plastikowy słoiczek w pastelowo różowym kolorze, na którym umieszczono wszystkie podstawowe informacje o produkcie oraz opisano sposób użycia. Kosmetyk podobnie jak większość kremów czy maseczek w słoiczkach został zabezpieczony sreberkiem przed ciekawskimi osobami, które muszą wszędzie wkładać paluchy. Po zerwaniu zabezpieczenia od razu poczułam bardzo przyjemny zapach malin. Na szczęście nie wyczuwam woni migdałów, bo nie przepadam za tym zapachem.
Balsam ma postać gęstej kaszy manny. Spodziewałam się bardzo zbitej konsystencji i tego, że będzie trudno go wydostać z opakowania. Jest wręcz odwrotnie, a pod wpływem ciepła dłoni szybko zmienia się w olejek. Kosmetyk zaskakująco szybko rozpuszcza makijaż, w tym makijaż oczu (tusz + cienie). Z tym, że lepiej żeby kosmetyk nie dostał się do oczu, u mnie pojawia się mało przyjemna mgła, co jest dość nieprzyjemne. 
Stosowanie balsamu sprawia mi przyjemność, a to dlatego, że przy demakijażu wykonuję również masaż twarzy, co jest bardzo relaksujące. Poza tym, jego zapach ogromnie mi się podoba. Podobnie pachnie mój ulubiony peeling enzymatyczny -maska z Lirene Natura. 
Po spłukaniu ciepłą wodą skóra jest dobrze oczyszczona, odświeżona, nie jest podrażniona. Chociaż stosuje delikatny płyn micelarny, który również nie podrażnia, to już samo pocieranie wacikiem niestety jest bardziej inwazyjne niż stosowanie takiego balsamu Fluff.  
Ponieważ na skórze może pozostać tłusty film, konieczne jest jeszcze użycie żelu do mycia twarzy po zastosowaniu. 


Podsumowując:  pierwsze wrażenie jak najbardziej pozytywne. Jestem zadowolona z tego kosmetyku, szybko rozpuszcza makijaż i wydaję się być wydajny ( na drugim zdjęciu widoczne jest zużycie po jednym razie). 


Stosowałyście tego typu kosmetyki do demakijażu?
Znacie kosmetyki marki Fluff?



11.4.21

Podsumowanie marca| prezenty| wyjazdy| nowe kosmetyki| serial komediowy

Podsumowanie marca| prezenty| wyjazdy| nowe kosmetyki| serial komediowy

 


Witajcie w kwietniu, w tę piękna i słoneczną niedzielę. Trudno mi uwierzyć, że znów za kilka dni może spaść śnieg.  Jednak dziś nie o pogodzie, bo czas na podsumowanie marca. Początek marca zapowiadał ciekawy miesiąc, tym bardziej że w marcu mamy początek wiosny i obchodzę urodziny. Zawsze lubiłam marzec, bo to wtedy przyroda zaczyna budzić się do życia, zmieniamy czas na letni, dni stają się zauważalnie dłuższe. I ja też zwykle dostaję o tej porze roku jakiegoś powera. Jaki był marzec w ubiegłym roku, każdy bez wątpienia pamięta. A czy ktoś spodziewał się, że rok później będzie jeszcze gorzej? Mnie oczywiście znów pandemia pokrzyżowała plany, ale to już stało się normą. Ogólnie dni od pewnego czasu bardzo zlewają mi się ze sobą, wszystkie wyglądają podobnie, a motywacji jakby mniej. Pewnie też przez pogodę, bardzo brakuje mi zieleni i ciepła. W marcu pochowałam już wszystkie grube swetry zimowe kurtki i buty, bo miałam już ich dosyć. A schowałam tylko po to, by za kilka dni znów je wyciągnąć ;)
Z przyjemnych rzeczy, które chce zapamiętać z marca to przede wszystkim wyjazd z moim bratem w Góry Świętokrzyskie. Można powiedzieć, że rzuciliśmy wszystko i wsiedliśmy do samochodu. Pogoda na szczęście w trakcie podróży poprawiła się, ale i tak zmarzliśmy wchodząc na Łysicę. Dobrze, że miałam termos z ciepłą herbatą.
Zanim jednak pojechałam w Świętokrzyskie, na początku miesiąca razem ze znajomymi całkiem sporą grupą, wybraliśmy się do Centrum Nauki Kopernik. Dzieciaki znajomych bawiły się świetnie, ale i my starzy z ogromną ciekawością sprawdzaliśmy, jak działają poszczególne eksponaty. To właśnie jest niesamowite w tym miejscu, że wszystkiego można, a właściwie trzeba dotykać.



 Zanim jeszcze wprowadzono kolejny lockdown w województwie mazowieckim, udało mi się pójść do kina na film pt. "Sound of metal". To historia muzyka, który z dnia na dzień traci słuch. Całe jego dotychczasowe życie nagle się rozpada. Ma ogromne problemy, by odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Świetny film, który zmusza do refleksji i spojrzenia na swoje życie z innej perspektywy. Poza tym pokazuje w realny sposób, jak świat odbierany jest przez osoby niesłyszące, czy przez osoby z implantami słuchowy. To mnie chyba zszokowało najbardziej w tym filmie.
Planach miałam obejrzeć jeszcze co najmniej dwa filmy na dużym ekranie Obiecująca. Młoda. Kobieta. oraz Jeszcze jest czas.
W marcu wciągnęłam się w oglądanie nowego serialu. Tym razem postawiłam na coś lekkiego i komediowego. Po obejrzeniu filmu Palm Springs moją uwagę przykuł Andy Samberg grający jedną z głównych ról. Wiele osób na filmwebie polecało obejrzeć serial Brooklyn 99, gdzie Samberg wciela się postać w jednego z głównych bohaterów. Zaskoczyłam mnie wysoka ocenia tego serialu. Akurat dobrze się złożyło ponieważ można go obejrzeć na Netfixie.
Jake Peralta (Andy Samberg) to utalentowany, lecz leniwy i nieszanujący zasad detektyw z 99. posterunku nowojorskiej policji. Z powodu wysokiej liczby aresztowań pozwala mu się jednak na wiele. To się zmienia, gdy pojawia się nowy dowódca - kapitan Ray Holt.


Na początku wszyscy bohaterowie strasznie mnie irytowali i nie rozumiałam tych zachwytów nad tym serialem. Prawie cały pierwszy sezon obejrzałam "jednym okiem". Jednak już pod koniec sezonu coś wreszcie zaiskrzyło. Zaczęłam rozumieć ten humor. A ci, którzy denerwowali mnie najbardziej, stali się moimi ulubionymi bohaterami. Jest aż 7 sezonów i średnio każdy sezon ma po 22 odcinki. Jest tego sporo, ale odcinki są krótkie, bo trwają nieco ponad 20 minut. Wkręciłam się na maksa w oglądanie, chociaż nie aż tak jak w oglądanie "Teorii Wielkiego Podrywu", który jest moim ulubionym serialem komediowym.


Pochwalę się Wam prezentami urodzinowymi, a właściwie to częścią. Coś na co czekałam najbardziej to paletka cieni Bohema z Glamshopu. Od razu następnego dnia wykonałam nią makijaż. Nigdy nie miałam lepszych cieni, to jest sztos. Nie jest tania, ale warta każdej złotówki. 


Na koniec oczywiście garść nowości kosmetycznych, w których oczywiście nie mogło zabraknąć mojego ulubionego płynu micelarnego Soraya Naturalnie. Skusiłam się ponownie na duet kosmetyków z Eveline z kwasem glikolowym, pisałam o nich ba blogu. Po raz pierwszy będę testować peeling trychologiczny z Bandi. Kolejna nowość to gąbka konjak z Garniera, kupiłam ją w Rossmannie na wyprzedaży za około 11 zł. Dwie ostatnie rzeczy to nawilżająca maseczka Himalya i krem do rąk Eco Nature Bielenda. 


To byłoby na tyle ;) trochę się rozpisałam, ale wiem że część osób lubi długie wpisy z podsumowania miesiąca :D

Pozdrawiam



Copyright © 2016 PRZY KUBKU HERBATY , Blogger